Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gorliczanin zjechał z Salto Angel, najwyższego wodospadu świata [FOTO]

Halina Gajda
fot. archiwum prywatne/miłosz forczek
Zrobili to. Teraz patrzy na nich połowa świata. A oni ze stoickim spokojem, jakby to była małe piwo z pianką, opowiadają, jak zjeżdża się z linie z Salto Angel, najwyższego wodospadu na świecie! Gdy dookoła dżungla, bagna, które z łatwością pochłoną człowieka, w rzekach pływają węże. Mowa oczywiście o uczestnikach projektu Slide Challange.

Jednym z pięciu śmiałków, którzy dokonali tego bądź co bądź, ekstremalnego wyczynu był Miłosz Forczek, gorliczanin, instruktor GOPR, narciarstwa zjazdowego, płetwonurek, miłośnik sportów wodnych, skoków ze spadochronem i najważniejsze - zdobywca Jaskini Voronia-Krubera, najgłębszej na świecie. W zasadzie to jeszcze nie do końca rozpakował plecak, bo obowiązki służbowe w nieskończoność nie mogą czekać. Trzeba je nadrobić. A tu media z każdej strony. Chcą się spotkać.- Nie mieliśmy pojęcia, że to się tak skończy - mówi, i nie jest to fałszywa skromność.

Niagara - złudzenie wielkości

Nieśmiertelne w takich sytuacjach pytanie - jak to się zaczęło - musi paść. - Od gry - wzrusza ramionami Miłosz. - Typu wiedzowego. Padło pytanie o najwyższy wodospad na świecie - dodaje. Gromadnie odpowiadamy, że to Niagara, a to błąd. Ona nawet do dziesiątki nie wchodzi. Jest wielka, jeśli chodzi o przepływ wody, ale wyższa od niej jest choćby nasza Siklawa w Tatrach. Salto Angel to prawdziwy kolos. Prawie kilometr wysokości. Wyższego nie ma.

Ponieważ uczestnicy projektu Slide Challenge, to ludzie, którzy raczej nie spędzają czasu wolnego na tarasie z kubkiem kawy. Wolą adrenalinę, wyzwania jeszcze bardziej.

Darek Pachut i Dimitri Wika od razu wymyślili, że oni z tego wodospadu zjadą. Na linach. Miny im jednak zrzedły, gdy okazało się, że taki, który tego dokonał, już był. Chłopcy momentalnie wymyślili, że w takim razie oni zjadą z dziesięciu najwyższych wodospadów na świecie. Wytypowali cele i zadzwonili do Miłosza.

- W słuchawce usłyszałem tylko: wchodzisz w to - wspomina. - Co innego miałem odpowiedzieć, jak „no pewnie” - dodaje.

Kawał męskiej przygody rozpoczął się 2 marca. Po 40 godzinach podróży samolotami, z przesiadkami, postawili wreszcie stopę na twardym gruncie: Buenos diaes Venezuela! Że łatwo nie będzie, przekonali się już na lotnisku, gdzie z tłumu pasażerów, piątkę z Polski wyłowiła grupa mundurowych. Obok nich stali panowie w garniturach i ciemnych okularach, którzy zaprosili przybyszów z Europy na bardziej kuluarowe rozmowy. Wszystko przez bardzo napiętą i wyjątkowo niestabilną sytuację polityczną w kraju, w którym wojna domowa wisi w powietrzu. Jest też groźba konfliktu zbrojnego z innymi krajami. - Okazało się, że to ichniejszy Interpol - opowiada Miłosz.

- Skrupulatnie wszystko sprawdzili, wypełniliśmy stos papierków. Byli grzeczni, ale stanowczy. My zaś uprzejmie odpowiadaliśmy na wszystkie pytania - dodaje.

Z Caracas samolotem dolecieliśmy do Puerto Ordas, gdzie spędzili pierwszą noc.

Kąpiel z wężami w jednej rzece

Kolejny punkt programu to Ciudad Bolivar, można powiedzieć, że stolica Parku Narodowego Canaima, gdzie położony jest Salto Angel. Tam czekali na dwie awionetki, które miały przetransportować ich i cały ekwipunek praktycznie do dżungli. Międzyczasie dołączył do nich przewodnik, Alfredo Yupi Rangel. Człowiek, który teren zna, niczym własną kieszeń.
- Powtarzał nam, że jeśli tylko będziemy uważać, wszystko będzie dobrze - wspomina dalej.

Co znaczy uważać? Ot, choćby nie wchodzić w drogę spotkanym wężom, patrzeć, gdzie się siada, staje, nie próbować zaprzyjaźnić z każdym spotkanym stworzeniem. A okazji do spotkań było bez liku, bo noce spędzali już tylko pod chmurką.

- I to tylko w miejscach wskazanych przez przewodnika - dodaje. - Na przykład kąpiel w rzece tylko na ściśle określonym odcinku, bo dalej są węże. One są u siebie, mają swoje prawa - śmieje się.

Ważniejszy od zwierząt, był płaskowyż Auyantepuy, z którego wypływa rzeka Caroni, a na niej Salto Angel. Mieli mocne, wymagające wysiłku, ale i samozaparcia podejście na szczyt pierwszego zbocza podstawy Auyantepuy, potem kolejne etapy, czyli Penon, Libertador, Oso…

Przewyższenia sięgały 300-400 metrów, gdzie wychodzili z mozołem w górę, by zaraz zejść w dół. W gęstwinie dżungli, gdzie liście są jak brzytwa, jest potężna wilgotność, pod nogami korzenie, które pętają ruchy - to wszystko sprawia, że kilkukilometrowy marsz zabiera kilka, kilkanaście godzin. Dwieście metrów w linii prostej oznacza ponad półtora kilometra przedzierania się czymś ścieżkopodobnym.

- Po całodziennym marszu w bagnie po kostki, a bywało, że i po kolana, woleliśmy nie przyglądać się naszym stopom, ani nie zastanawiać, co też mogło się w nich zagnieździć - opowiada. Jako środek znieczulający działa bliskość wodospadu. Jeszcze go nie wiedzieli, ale czuli każdy porem ciała.

Widok z góry, jak narkotyk

Bez końca można było patrzeć na rzekę, która sekundę później kończyła swój bieg, by opaść kaskadą w dół. W miliardach kropel wody odbijało się słońce, tworzyło tęczę. Paweł Jankowski, członek teamu zaplanował, że skoczy z wodospadu ze spadochronem. Reszta miała zjechać na linach. Do skoku potrzebna była pogoda na igłę. Musieli na nią przeczekać kilka godzin. Wyczekał na dziurę w chmurach. I skoczył. Koledzy widzieli, jak szybuje nad dżunglą. Jego celem była mała, jak się później okazało, bardziej skalista, niż roślinna łąka. Dwie minuty lotu i krzyk w radio: wylądowałem! Oni sami, czyli Darek Pachut, Jan Wierzejski, Dimitri Wika oraz Miłosz wyruszyli ostatecznie dzień po skoku Pawła.

- Z całym ekwipunkiem, kuchnią polową, karimatami, sprzętem do zjazdu, fotograficznym. Każdy miał na plecach po kilkadziesiąt kilogramów - opowiada Miłosz.

W pierwszym etapie pokonali około 400-450 metrów. Uznali, że nie będą ryzykować. Prześpią się na skalnej półce i rano ruszą dalej. - Sen? Hmm, no może i sen. Zważywszy, że każdy miał miejsca tyle, co karimata. Bo 40 centymetrów dalej nie było już nic - mówi z uśmiechem. - Spokojnie, wybraliśmy taką półkę, która miała krzaki gęste niczym żywopłot. Nawet gdybym się sturlał przez sen z karimaty, nie spadłbym. Nie ma obaw - uspokaja.

Z góry dżungla była jak zbity, zielony dywan. Z każdym metrem w dół dostrzegali jej różnorodność i zmienność. W końcu spotkali się z Pawłem, szczęśliwi, że się udało, choć przed nimi był jeszcze powrót. Musieli czekać na wynajęte łodzie. Powrót przez dżunglę oznaczałby 60 kilometrów marszu. W tych warunkach, bez jedzenia, to w zasadzie przepis na śmierć.- Byliśmy trochę przestraszeni, gdy okazało się, że w umówionym miejscu i czasie nie ma transportu.

- Pocieszaliśmy się, że mamy GPS z systemem przywoływania pomocy mayday - wspomina. Łódź na szczęście nadpłynęła. Bezpiecznie dotarli do cywilizacji, a w kolejnych dniach do Polski.

FLESZ: Klimat w kraju się zmieni. Zagrożenie dla Polski i świata?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Gorliczanin zjechał z Salto Angel, najwyższego wodospadu świata [FOTO] - Gazeta Krakowska

Wróć na gorlice.naszemiasto.pl Nasze Miasto