Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marcin Wróbel z Limanowej - zaklinacz muzyki z batutą

Krystyna Trzupek
Krystyna Trzupek
Marcin Wróbel
Marcin Wróbel Katarzyna Kukiełka
Marcin Wróbel - Doktor Sztuk Muzycznych, dyrygent, chórmistrz, wokalista, artysta Chóru Filharmonii Krakowskiej, założyciel i kierownik artystyczny Męskiego Zespołu Wokalnego Filharmoników Krakowskich. Jako dyrygent współpracuje z wieloma krakowskimi chórami, np.: „Górecki Chamber Choir”. W 2014 r. debiutował jako dyrygent na scenie Filharmonii Krakowskiej. Członek zespołu ,,OCTAVAensemble” z którym koncertuje w kraju i za granicą (Japonia, Australia, USA, Chiny, Francja, Niemcy, Hiszpania, Chorwacja, Włochy, Czechy, Austria).

Od dziecka ciągnęło pana na scenę?
Można tak powiedzieć. Zaczęło się w II klasie szkoły podstawowej. Na początku byli „Mali limanowianie”, później Szkoła Muzyczna w Limanowej. To jej dyrektor, pan Marian Wrona, osoba z wielkim autorytetem i charyzmą, od początku nauki zachęcał mnie do koncertowania na scenie limanowskiego Domu Kultury.
Potem była Orkiestra Dęta Bazyliki Matki Boskiej Bolesnej i Stanisław Pajor, pierwszy dyrygent, który stanął na mojej drodze. Obserwowałem, jak ćwiczy z muzykami, jak interpretuje utwory. To było magiczne. Finalnie, po skończeniu liceum muzycznego, gdzie uczyłem się gry na klarnecie, postanowiłem zdawać na Akademię Muzyczną w Krakowie na kierunek dyrygentura chóralna.

Ale przyzna pan, że to dość egzotyczny zawód?
Może dlatego, że jest elitarny, ale faktycznie jest nas niewielu wśród profesjonalnych artystów. To ogromnie twórcza praca, która wymaga zdolności artystycznych i organizatorskich.

Na temat tego zawodu krążą różne stereotypy, np. że dyrygent to taki despota, dyktator z batutą.
Trochę tak jest. Orkiestra, czy chór musi funkcjonować tak, jak dobra firma, gdzie każdy wie, za co odpowiada i co ma robić. Dyrygent nadaje kształt utworowi, a artyści muszą go wykonać zgodnie z jego założeniami. Znam to z obu stron, bo jestem też wokalistą. W pewnym sensie w zespole artystów nie ma demokracji. Słowa i decyzje dyrygenta są ostateczne.

Zastawiam się, dlaczego w tym zawodzie jest tak mało kobiet?
W świecie dyrygentów symfonicznych kobiet jest ich rzeczywiście niewiele, ale nie znaczy to, że nie ma ich w ogóle, świadczy o tym niezaprzeczalna pozycja w tym zawodzie Polek, Agnieszki Duczmal czy Marzeny Diakun, jednak dyrygentek-chórmistrzyń jest już dużo więcej.

Ale nawet strój dyrygenta – frak, jest szyty pod mężczyzn
Wielokrotnie widziałem już dyrygentki we frakach szytych w kobiecym stylu i wyglądały bardzo dobrze. Generalnie nie ma jakiegoś „dress code” dla dyrygentów. Są ubrani po prostu w eleganckie stroje.

Dyrygentura to praca fizyczna?
Zdecydowanie tak. Często podczas koncertów wylewam litry potu. Ale tu nie chodzi tyle o trud machania rękami, co o przeżywanie i czucie muzyki. Tu i teraz. Muszę przekazać ją artystom, aby odebrali ją dokładnie tak, jak chcę.

Czyli jeden utwór można zagrać na różne sposoby? Smutno, radośnie, nostalgicznie?
Każdy utwór można wykonać na nieokreśloną liczbę sposobów. Tempo, inna dynamika utworu, to właśnie takie niuanse tworzą wyjątkowe dzieło.

I to wszystko za pomocy jednego patyczka?
Tak. Ten patyczek, czyli batuta, to dla dyrygenta przedłużenie ręki, właściwie przedramienia. To swoisty atrybut, znak rozpoznawczy.

A co, jeśli dyrygent się pomyli?
Zdarza się nawet najlepszym. Na koncercie zmylenie wykonawców nieczytelnym gestem może mieć opłakane konsekwencje, włącznie z przerwaniem utworu. Może być również tak, że chórmistrz poda zły pierwszy dźwięk do rozpoczęcia utworu. Wtedy katastrofa może być już na samym początku koncertu. Wbrew pozorom, od dyrygenta naprawdę wiele zależy. To on organizuje całą pracę podczas koncertu. Bez niego każdy artysta pogubi się i nie wykona wspólnego dzieła z pozostałymi muzykami.

Ma pan coś w sobie z Jerzego Maksymiuka? Jego koncerty są jak przedstawienie, a on sam na scenie pada na kolana, wyskakuje do góry, jednym słowem dyryguje całym ciałem. Jak sam zaznaczył ma przez to powyrywane ręce i obolałe barki.
Znam pana Jerzego i jego styl dyrygowania. Wiele razy z nim koncertowałem. To osoba, która jest niepowtarzalna. Jego anegdoty, styl bycia, to unikat. Żywiołowość podoba się publiczności, a żywiołowość Maksymiuka jest całkowicie autentyczna. Ja aż tak żywiołowy na scenie nie jestem, ale o tym, jak dyryguję trochę decyduje wykonywana muzyka.

Pamięta pan koncert, który szczególnie utkwił panu w pamięci?
Dyrygowałem swoim koncertem doktorskim. Ważny koncert, wielu profesorów na sali, liczna publiczność, podniosła atmosfera. Podczas pierwszego utworu słyszę, że coś cały czas za moimi plecami szeleści, jak ptak uwięziony, zamknięty w klatce. W chwili pauzy muzycznej spojrzałem zaciekawiony za plecy, w stronę publiczności. W pierwszym rzędzie siedziała starsza pani, która miała w reklamówce jakieś małe ptaszki, których świergot i trzepot słychać było nawet na nagraniu z koncertu. Pani była tak przejęta koncertem, że dopiero osoba siedząca obok niej upomniała ją, że hałas jej zwierzątek jest zbyt duży i dopiero wtedy przesiadła się w oddalone miejsce od sceny.

A właśnie, nie przeszkadza panu, że stoi do publiczności tyłem?
Dyrygenci nie zwracają na to uwagi. Tak już jest. Podobnie np. jak pianista podczas koncertu siedzi bokiem do słuchaczy. Ale miałem raz możliwość dyrygowania przodem do publiczności. Podczas trasy koncertowej z Chórem PSALMODIA, w polskim kościele w Norymberdze.
Wykonaliśmy na bis polską pieśń „Gaude Mater Polonia”. Aby wciągnąć słuchaczy w muzykę, chórzyści ustawili się dookoła publiczności. Okrążyli niemalże całą nawę główną. Ja stałem przodem do wszystkich dyrygowałem tym dostojnym hymnem. Ludzie byli zaskoczeni i wprost oniemieli z wrażenia. Po koncercie rozemocjonowani podkreślali, że pierwszy raz widzieli na własne oczy pracę dyrygenta, który był zwrócony w ich stronę.

Nie mogę nie zapytać o Męski Zespół Wokalny Filharmoników Krakowskich, który powstał z pana inicjatywy.
Powołanie tej grupy było od wielu lat moim marzeniem. Dla mnie, dobrze brzmiący zespół męski to ideał brzmienia chóralnego. Tylko jednorodne głosy mogą stworzyć harmonię tak niezwykłą i stopioną.

Skąd pomysł, by iść w ślady rewelersów? (przedwojennych zespołów wokalnych wykonujących utwory żartobliwe i rozrywkowe
Rewelersi królowali w latach międzywojennych w Polsce. Dlaczego nie odnowić tej tradycji.

Woli pan śpiewać czy dyrygować?
Dyrygowanie daje mi zdecydowanie więcej satysfakcji artystycznej, ale bardzo interesują mnie też kwestie organizatorskie. Założenie i kierowanie Festiwalem Chórów Męskich było pierwszym krokiem w tym kierunku. Studiowałem też zarządzanie i nie wykluczam, że zajmę się taką działalnością. Kierowanie jednostką kultury i kształtowanie jej działalności, to jedno z moich marzeń i celów zawodowych.

Żona też śpiewa?
Żona jest inżynierem. Nie jest uzdolniona muzycznie, ale ma świetne wyczucie muzyki. Zawsze pytam jej o zdanie gdy odsłuchuję jakieś swoje nagrania. Ma zawsze cenne uwagi.

A córeczki?
Mają bardzo dobry słuch i widzę w nich duże zdolności muzyczne, ale nie naciskam na edukację artystyczną. Uważam, że na naukę gry na instrumencie nigdy nie jest za późno. Być może dostrzegą w sobie potrzebę gry, potrzebę kreowania muzyki, wtedy będę je w tym wspierał.

Nie było pana na ostatnim Limanowskim Spotkaniu Rodaków. Coś nas pan zaniedbuje.
Miałem w tym czasie swój koncert, ale to wspaniała inicjatywa i bardzo jej kibicuję. Miło wspominam spotkanie z 2016 r., kiedy koncertowałem z moim zespołem Wokalnym Filharmoników Krakowskich. Byłem bardzo przejęty ale wszystko poszło świetnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wideo

Materiał oryginalny: Marcin Wróbel z Limanowej - zaklinacz muzyki z batutą - Gazeta Krakowska

Wróć na nowysacz.naszemiasto.pl Nasze Miasto